Ja mam cholerne uprzedzenie do Japończyków. Miałem dawno temu Hondę Civic i szybko jej się pozbyłem. Nic z nią złego nie było, ale cholernie jednak nie lubię Japończyków. (Tak samo pomimo faktu, że uwielbiam Niemców, to BMW wywołuje u mnie odruch wymiotny....aż dziwne...bo ja nic w zasadzie przeciwko bimerom nie mam).
Mój pierwszy wózek w Ameryce (no i pierwszy
własny samochód w życiu), to był rozpadający się VW Passat, którego kupiłem za całe 180 zielonych tuż po przyjeździe. Pojeździłem nim prawie rok, zanim się w nim zawór nie urwał. Udało mi się tego grata jeszcze wymienić na nową lodówkę, a sąsiad sobie go wyremontował.
Potem miałem całe stado garbusów. Mam do nich do dzisiaj olbrzymią miętę. (Ale ten "nowy" to mnie już nie podnieca....pomimo że ma wmontowany wazonik na kwiatki na desce rozdzielczej.
)
W 1984 kupiłem sobie wreszcie pierwszy fabrycznie nowy samochód w życiu. (W Polsce byłem dumnym (
) posiadaczem 10-letniego motocykla WFM, a potem "luksusowego" Urala z demobilu milicyjnego).
Ponieważ zawsze marzyłem, ażeby mieć prawdziwego i klasycznego Amerykana (ale w latach 80-tych już tych krążowników niestety nie produkowali), to kupiłem sobie Chryslera Le Baron. Ale była frajda.......a fabrycznie nowy trup sypał się bardziej, niż świąteczna choinka z igieł po nowym roku.
Bardzo rzewnie go wspominam (pomimo, że w ciągu pierwszych 3 miesięcy padła w nim automatyczna skrzynia biegów, a dyferencjał wyzionął ducha po roku....ale wszystko było na gwarancji, bo wtedy to Chrysler był w cholernym dołku), bo jednak był to jak najbardziej prawdziwy amerykan z pięknie pachnącą skórzaną i "bogatą" tapicerką w niepowtarzalnym lekko zielonym kolorze. Lakier był też zielonkawy "metalic", a buda była z oszukanej skóry. Miał też on pełno lampek na zewnątrz i wewnątrz. Nawet była specjalna lampka z kolorowymi filtrami oświetlająca specjalne lusterko powiększające, ażeby płeć piękna mogła sobie nakładać makijaż w czasie jazdy!!! Ach ten zapach nowej skóry.....do końca życia nie zapomnę!
Miał on z przodu kanapę, tak że na upartego mogły się z przodu zmieścić 4 osoby. Miał on wszystkie możliwe bajery........aż trudno było się połapać w tych wszystkich pstryczkach-elektryczkach, automatycznie wyskakujących uchwytach na kawę, elektrycznie regulowanych podnóżkach, podgrzewanych siedzeniach (w południowej Kalifornii
) i całej masie bardziej, lub mniej potrzebnych bajerów. Rzeczywiście "płynął" on po drodze, tak jakby sią jechało po aksamicie. No i największy "luksus"........wysuwana automatycznie antena. Jak wyjechałem nim od dealera, to jadąc do domu nic nie robiłem, tylko włączałem i wyłączałem radio, ażeby mi się antena wysuwała i chowała........ach to były czasy.
Już się one nigdy nie wrócą panie Havranek.
I pomyśleć, że niecałe 4 lata wcześniej (jeszcze w Polsce), to moim największym marzeniem było kupno używanej Syreny, albo Trabanta. O luksusowym Fiacie 126p, nawet używanym, to nawet nie śmiałem marzyć!
Polonez? Toż to tylko elita mogła sobie na to pozwolić.
PS
Nigdy w życiu nie prowadziłem malucha......może mi się kiedyś to marzenie wreszcie spełni, ażeby się przejechać maluchem.
EDIT
ija-francja:
No to się role odwróciły, bo ty dojeżdżasz 150 km dziennie we Francji, a w tej zbudowanej specjalnie dla samochodów Kalifornii nabijam aż całe 60 km.........tygodniowo (!!!) dojeżdżając do pracy i to razem z małżonką. Mam niecałe 4 mile, czyli coś około 6 km do pracy. Jak się budzimy o 7:30, to jeszcze jest czas, ażeby wypić poranną herbatę, zapalić i być w robocie przed ósmą!
Inna sprawa, że moi współpracownicy też odwałają po ponad 100 mil dziennie i spędzają 3/4 życia parkując na autostradach w niekończących się nigdy korkach.